piątek, 8 lipca 2016

Stacja Kuba

"Nawet niewłaściwy pociąg, może cię zawieźć na właściwą stację”
[Smak curry, 2013, reż.Ritesh Batra]



https://picasaweb.google.com/113941972125236604891/6287567705724868577


Na Kubie można w bardzo krótkim czasie wiele doświadczyć. Mimo że pozornie wydaje się ona nam, Polakom znana, ponieważ zdjęcia z kolorowymi budynkami i zabytkowymi autami każdy kojarzy. Poza tym wydaje się podobna do Polski, bo też przechodziliśmy przez jarzmo komunizmu. Jednak na każdym kroku Kuba zadziwia i każe przyjezdnym mierzyć się z wyzwaniem funkcjonowania w zupełnie odmiennej rzeczywistości, wśród ludzi o całkiem różnej mentalności, skłania do wypracowywania innych reguł myślenia i reagowania. Aby pobyt na Kubie okazał się sensowny i treściwy, albo by chociaż nie okazał się rozczarowaniem trzeba porzucić wyuczony sposób myślenia, co zwłaszcza na początku nie jest łatwe, ale może przyjść z czasem. Przypuszczam, że łatwość wniknięcia w kubańską mentalność zależy też od wieku, tzn. łatwiej pojąć panujące tam mechanizmy i reguły osobom pamiętającym nasza polską komunę lub chociaż będącym tak jak ja pokoleniem przełomu, które dorastało podczas transformacji ustrojowej, ponieważ mają dzięki temu punkt odniesienia. Z ciekawością i sentymentem obserwowałam jak taka transformacja ma miejsce wiele mil dalej i wiele lat później. W kraju, który jeszcze rok temu prawie nie miał dostępu do internetu, wiosną a.d. 2016 całkiem łatwo, nawet na wschodzie wyspy o strefę wi-fi. Oblegają ją zarówno mieszkańcy jak i turyści. Jak przystało na indywidualistkę wychowywaną bez kablówki i gier komputerowych w tych przybytkach wirtualnej rozkoszy pozostawałam wyłącznie obserwatorem smutnej, według mnie zmiany, która dotyka do tej pory scalone i zarazem otwarte społeczeństwo kubańskie.
Przebywając na Kubie nie sposób uniknąć degustacji rumu, który jest tu najlepszy na świecie, a także mohito i innych drinków opartych na tym trunku. Ogólnie picie na „wyspie jak wulkan gorącej” jest o wiele lepsze niż jedzenie, nie tylko to w miarę przystępnej cenie. Jednak mierzenie czasu spędzonego na Kubie jedynie litrami spożytego rumu jest bardzo ograniczone. Prawdziwa Kuba jest dla podróżników potrafiących się otworzyć i porzucić stosowaną na co dzień racjonalność. Jest dla osób, które na tyle przywykną do wszechotaczających brodu, smrodu i ubóstwa, że nie będą one stanowić przeszkody w podziwianiu miejscowej przyrody i chłonięciu lokalnej kultury. Kuba jest dla tych, co nawet nie posiadając poczucia rytmu, dadzą się ponieść dźwiękom salsy ...



W infopacku pisali, że Kuba jest wyspą bardzo nieprzewidywalną. Tej informacji nie powinno się nigdy pomijać przy zapraszaniu do Imperium Fidela, wręcz jest ona kluczowa. Kuba zaskakuje wielokrotnie. Mówię tak z własnej perspektywy, czyli osoby, która inne kultury (te naprawdę odmienne) zna głównie z teorii, bo poza Europę prawie nie wyjeżdżałam. Jednak słuchając i obserwując swoich towarzyszy podróży mogę śmiało napisać, iż mój pogląd nie jest odosobniony.



Przyjazd zaskoczył nas od pierwszych chwil pobytu na Kubie. Nie wszystkie z tych niespodzianek były w pełni pozytywne, ale po kolei:
Możliwe, iż przylecieliśmy do Havany, tak jak było zaplanowane, „tuż po północy”, ale najpierw każdy z szesnastoosobowej grupy musiał przejść przez biurokratyczna „przeprawę” z socjalistyczną biurokratyczną machiną paszportowo-celną. Polegała ona nie tylko na podchodzeniu do okienek czy bramek, ale też na wypisywaniu różnych druczków, z których część, okazywała się wypełniana niepotrzebnie. Witamy na lotnisku w Havanie – tu nigdy nie wiadomo, co tym razem będzie wymagane, ponadto jakby się zapytać, każdy z pracowników odpowie co innego. Sam personel lotniska, którego zachowanie i wygląd wywołuje wrażenie, jakbyśmy cofnęli się sporo lat w czasie, jest równie osobliwy co samo lotnisko i panujące na nim procedury. W większości na służby celne składają się młode i ładne latynoski ubrane w kuse koszule i równie opięte mini spódniczki, całość ich garderoby dopełniają ażurowe czarne, bardzo wzorzyste rajstopy (a może pończochy :)). Pozostałe zaskoczenia na hawańskim lotnisku, zwłaszcza dla męskiej części naszej ekipy, były nieco mniej przyjemne niż widok tych rajstop. W skrócie: bardzo, bardzo długo czekaliśmy przy taśmie aż spłyną nasze bagaże. Gdy w końcu dotarły, okazało się, że jedna walizka nie dotarła z nami do Kuby, a niektóre z pozostałych toreb były otwierane i przeszukane, i pozbawione części zawartości, na przykład ładowarki do aparatu fotograficznego czy koperty z pakietem solistów. Jak łatwo się domyślić trochę nam jeszcze zeszło czasu na lotnisku na próbie wyjaśnienia zaistniałego stanu rzeczy. Kiedy wyszliśmy z budynku na światło nocne, było chyba koło trzeciej, a może czwartej w nocy, nad ranem.
Jak tylko poczułam wyspiarskie powietrze, niemal zapomniałam o niedogodnościach trwającej łącznie ponad dobę podróży. Tym bardziej, że rozbrzmiewające latynoską muzyką, stylowe stare taksówki, które po nas przyjechały, pozwoliły mi od razu poczuć kubańskiego ducha. Sprawiły, że momentalnie zapomniałam o całym świecie, z którego przyleciałam, jakby ktoś nacisnął magiczny guzik i teleportował mnie do alternatywnej, nieparalelnej rzeczywistości. Kuba to Kuba, a co było na Kubie zostaje na Kubie.



Po rozlokowaniu w pokojach od razu ległam na łóżko, była już godzina szósta. Następnego dnia program wyprawy miał zaczynać się naszym pierwszym kubańskim śniadaniem o godzinie 11tej. Zbudziłam się tuż przed porannym posiłkiem i nie czułam się szczególnie wyspana, ale przynajmniej przygotowana i otwarta na kolejne wrażenia, bardziej głodna poznania niż pożywienia. Co do śniadań przygotowywanych nam codziennie przez gospodarzy, aż do powrotu do Havany nie były one dla nas zaskoczeniem, wyglądały bliźniaczo podobnie (początkowo zaskoczeniem było to właśnie, że nie ma nic na stole co mogłoby nas zaskoczyć). Serwowane były, niestety dla mnie, zdecydowanie bardziej na słodko niż na wytrawnie, co dla mojego, zmuszonego ograniczać cukier organizmu było glukozowo-fruktozowym szokiem. Na rytuał desayuno cubano składały się: sok ze świeżo wyciskanych owoców, mniejsza lub większa porcja krojonych owoców, trochę pszennego, dmuchanego pieczywa, czasem krojone a czasem porcjowane w postaci bułeczek, odrobina porcjowanej marmolady oraz masła, czasem miód, czasem skrawki żółtego sera, ze dwa razy też plasterki podrzędnej wędliny, coś jakby mielonka, kawa w małej ilości, więcej za dopłatą, czasem mleko i lub kakao, i oczywiście jajko! Jajko nasze powszednie. Mieszkańcy wyspy kogutów nie pytają się czy chcesz jajko na śniadanie, tylko od razu w jakiej postaci – tortilla czy frito (omlet czy sadzone), dlatego jak ktoś, tak jak moja współlokatorka, kategorycznie nie mógł spożywać jajek zamiast codziennie odmawiać, oddawała swoją porcję komuś innemu.
Po pierwszym – pierwszym śniadaniu nastąpił czas na również pierwszy rzut oka na stolicę. Przyjemność zwiedzania komunistyczno-postkolonialnej stolicy trzeba było połączyć ze sprawami organizacyjnymi w postaci naszej pierwszej wymiany pieniędzy, a to jak wszystko na Kubie wymaga czasu i stanowi kolejne doświadczenie, pełne wrażeń jedynych w swoim rodzaju. Nie jest wcale oczywiste, że w środku tygodnia o godzinie 13tej wszystkie banki są otwarte, za to pewne jest, że te otwarte są pełne petentów. Po znalezieniu niezamkniętej placówki, okazuje się, że klientów jest wielu, a pobrane numerki nie są wyświetlane po kolei, ponieważ funkcjonują równocześnie co najmniej trzy kolejki, dla miejscowych, dla turystów i jeszcze jakaś, jaka i dla kogo nie wiem. Oczekiwanie trwało ponad godzinę, a kasjerki pracowały w iście socjalistycznym stylu. Po takim osiągnięciu nastał czas na zasłużoną sjestę w najlepszym stylu – czyli mohito na tarasie widokowym Ambos Mundos, pierwszego miejsca rezydowania Ernesta Hemingwaya na Kubie. Po orzeźwieniu kontynuowaliśmy spacer po Starej Havanie: pchli targ, Malecon i oczywiście dalszy pubbing, a żeby wrażenia nie były zbyt jednoznaczne, powrót do casy poprzez Havana central, znacznie biedniejszą nieturystyczną dzielnicę stolicy. Mogliśmy zaobserwować tam jak wygląda życie codzienne tych mieszkańców, którym nie udaje się zarabiać na turystyce(ani raczej na niczym innym), a stanowią oni chyba większość populacji tego dwumilionowego miasta.
Po kolacji w lokalu troszkę w stylu „Piratów z Karaibów” nastał czas na dalsze łykanie hawańskiego folkloru. Wyjście na typowy kubański wieczór na Maleconie omal nie pokrzyżował deszcz, ostatecznie zdecydował się jednak tego wieczoru nie padać.



Malecon, jest kultowym i strategicznym miejscem spotkań mieszkańców ze sobą nawzajem oraz z turystami, jeśli ci zdecydują się dołączyć. Bez względu na dzień tygodnia lokalna ludność stroi się, zaopatruje w trunki i instrumenty muzyczne, po czym oblega betonowy murek ciągnący się wzdłuż nadbrzeża, by bawić się i integrować ze sobą. Jak przystało na kubański wieczór, okazał się on równie nieprzewidywalny co przyjemny. Przed wyjazdem przeczytałam, że Kubańczycy, jak przystało na naród długo funkcjonujący w totalitarnym ustroju komunistycznym, nie potrafią się zaadoptować do zmian, które wchodzą łagodząc ten system oraz z nich korzystać, na przykład jeśli chodzi o prowadzenie własnej działalności gospodarczej. Na miejscu okazało się, że jest inaczej – Kubańczycy są na swój własny, partyzancki sposób bardzo przedsiębiorczy. Tamtego wieczoru udało nam się odczuć tą kubańską cechę na własnej skórze. Na Maleconie poznaliśmy młode miejscowe małżeństwo. Początkowo „żona” zapoznawała się z częścią naszej ekipy, rozmawiała, zaprowadzała do sklepu. Po powrocie zaczęła nas namawiać na opuszczenie nadbrzeża i udanie się na sąsiednią ulicę z lokalami do tańczenia. Owa przedsiębiorczość naszych nowych znajomych polegała na tym, że zarekomendowali nam najlepszy lokal, który rzeczywiście pod każdym względem był w pełni satysfakcjonujący dla wszelkich zmysłów, ale płatny. Przed wejściem kubańskie małżeństwo zaczęło sugerować, że ich nie stać na wejście, wiec abyśmy się bawili razem, my turyści powinniśmy och wejście opłacić. Podobnie było w środku, przy stoliku, który razem z nami zajęli, aby korzystać z opłaconych przez nas napojów. A było nas wtedy zaledwie pięć osób, gdyż reszta ekipy zmęczona wróciła do casy. Tymczasem w Casa de la Musica kubańczycy w zamian za sponsoring ofiarowali swoje sympatyczne i oczywiście kulturalne towarzystwo, a także spontaniczne pierwsze kubańskie lekcje salsy. Dodając do tego profesjonalną muzykę na żywo, nadającą się doskonale zarówno do słuchania jak i tańczenia otrzymałam jeden z najlepszych wieczorów, jaki spędziłam na Kubie, a może i najlepszy. Przedsiębiorczość havańskiego małżeństwa chociaż, a może właśnie dlatego, że tak odległa od polskiego rozumienia tego pojęcia, była dla mnie bardziej rozbrajająca niż drażniąca. Nawet biorąc pod uwagę okoliczność, iż jest to ich typowy sposób na spędzenie taniego lub darmowego wieczoru. Przesłanką łagodzącą zachowanie naszych znajomych z Maleconu była informacja, iż inni Kubańczycy postępują wobec turystów mniej uczciwie – mówią, że zaprowadzą ich do klubu, w którym wstęp kosztuje 15 CUC, pobierają kwotę, po czym wpłacają 10 CUC jako rzeczywistą cenę, a 5 CUC od osoby po cichu zostawiają dla siebie. Kuba to Kuba.
Następnego ranka opuściliśmy stolicę, by przemieścić się w stronę Cienfuegos dwoma wynajętymi pomarańczowymi busami, które towarzyszyły nam aż do powrotu do Havany. W połowie dnia zatrzymaliśmy się przy Zatoce Świń (Playa Girón), znanej z incydentu zbrojnego w 1961r. w wyniku, którego Amerykanie zerwali stosunki dyplomatyczne z Kubą. Atrakcją dnia została pobliska Playa Maceo z jednorazową opłatą 10 CUC za wstęp oraz korzystanie z restauracji i barów z drinkami. Było przyjemnie i błogo, plażowanie na zorganizowanym, lecz kameralnym i niezatłoczonym obiekcie, pozwoliło odetchnąć od zgiełku stolicy i poczuć, że jesteśmy na tych rajskich Karaibach. Na szczęście infrastruktura daleka była od nielubianych przeze mnie luksusów i nie pozwoliła zapomnieć, że jednak nadal jesteśmy w komunistycznym kraju.



Po południu dojechaliśmy do Cienfuegos. Zaliczenie drugiego kubańskiego maleconu i kolejnej starówki uniemożliwiła nam długa burzo-ulewa, więc skończyło się na biesiadowaniu w tawernie przy muzyce na żywo. Padało z przerwami, ale intensywnie aż do rana, miejscowi mówili, że to pierwszy deszcz w tym roku kalendarzowym.





Po kolejnym śniadaniu, które dla odmiany mimo że nie mieszkaliśmy w jednej casie, zjedliśmy cała grupą w uroczym owocowym ogrodzie, nadrobiliśmy zaległości w zwiedzaniu historycznego centrum Cienfuegos. Rynek tego miasta znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNSCO. Jako miłośniczka miejsc wpisanych do tego rejestru, wyjątkowo tym razem czułam się trochę rozczarowana. Ryneczek był w porządku, ale nie zachwycił mnie szczególnie, ani nie dostrzegłam w nim nic unikatowego, poza niebieską skrzynką, do której wrzuciłam pocztówki ... ciekawe czy kiedykolwiek dotrą do polskich adresatów?
Po dalszej części podróży dotarliśmy do kolejnego miasteczka. Trynidad jest chyba właśnie tym miejscem, które zamiast Cienfuegos wpisałabym na listę UNESCO.







Wszędzie jak okiem sięgnąć geometryczne uliczki zapełnione niziutkimi szeregowymi kamieniczkami w intensywnych barwach, co któraś z nich to waląca się rudera, co chwilę wąskimi uliczkami jeżdżą zaprzężone wozy, kolorowe ubóstwo. Z nieba bucha słoneczny żar, a z ulic wieje dzikością, z tarasu casy doskonały widok na wszechobecną biedę. Poza centrum mieszkańcy pozornie oderwani od rzeczywistości, tej w naszym rozumieniu, w istocie są tak mocno osadzeni w swojej, że zdają się zupełnie nie przejmować przechodzącymi turystami. Dopiero na głównym placu z knajpami i strefą wi-fi można przekonać się, że to jedno z popularniejszy miasteczek kubańskiej turystyki. Atrakcją miejscowego ryneczku i miejscem zastępującym malecon są schody, oblegane wieczorami przez miejscowych oraz turystów z różnych stron świata niczym schody hiszpańskie w Rzymie. Wzdłuż stopni znajduje się prostopadle ustawiona do nich scena, na której odbywają się występy etniczne a przed nią tańce. Dookoła schodów można kupić wszechobecne na Kubie, oparte na rumie drinki. Wieczór zakończyliśmy w dyskotece mieszczącej się powyżej schodów.



W piątek, szóstego maja, po raz kolejny doświadczyliśmy kubańskiej nieprzewidywalności. Rankiem energicznie ruszyliśmy na trynidadzką stację kolejową, by pojechać na zwiedzanie Hacienda Iznaga, plantacji trzciny cukrowej. Pociąg odjeżdża codziennie o godzinie 9:30 chyba, że ... nie odjeżdża. Po dotarciu na dworzec okazało się, iż właśnie trafiliśmy na jeden z tych dni, kiedy z nieprzewidzianych przyczyn losowych kolejka nie wyruszy. Kuba to Kuba. Trzeba było natychmiast uruchomić Plan B i C. Chłopaki udali się na przejażdżkę konną, pozostali na plażę Marina Trynidad. Atrakcje dnia były ciągle jeszcze dopiero przed nami. Gwóźdź trynidadzkiego programu: lekcja salsy w kubańskiej szkole tańca. Chociaż dla nas są wakacje taka lekcja to wcale nie żarty i jako zwykli europejscy śmiertelnicy musimy się bardzo skoncentrować i przyłożyć do nauki, bo tępo akcji jest szybkie a mistrz ceremonii surowy i wymagający. Na sali duszno, czuję się jakby lekcja trwała cały dzień, a nie tylko nieco ponad godzinę. Trud nauki nagrodzony został mistrzowskim pokazem lokalnych tancerek i tancerzy. Kiedy patrzyłam na ich lekkość, zwinność, gibkość ruchów, ich perfekcyjny, a jednocześnie jakby od niechcenia improwizowany układ, nie miałam wątpliwości, ze sa to ludzie z innej gliny ulepieni, że salsę mają obligatoryjnie wpisywaną w DNA i najpierw uczą się tańczyć a dopiero później chodzić. Na ochłonięcie po tanecznych emocjach i wrażeniach udaliśmy się na kolejną biesiadę, po niej na kubańskie „schody hiszpańskie”. Celebrację wieczoru zakończyliśmy piwkowaniem na tarasie-dachu casy.



Cel kolejnego dnia naszej podróży – Camaguey jest zamerykanizowanym miastem artystów, co według mnie jedno z drugim stoi w opozycji do siebie. W Camaguey zatem, oprócz wielu teatrów, szkół tańca, innych ośrodków artystycznych i klimatycznych knajpeczek, można napotkać całkiem sporo jak na Kubę sklepów przypominających te polskie z lat 80tych, a nawet wczesnych 90tych, jak również bankomaty(!). Dużo bardziej od komercyjnego deptaku zauroczył mnie zaułek będący siedzibą galerii, eksportowego towaru Camaguey, czyli twórczości światowej sławy artystki sztuk plastycznych, Marty Jimenez Perez. Szkoda, że więcej galerii mieszczących się w tej okolicy było zamkniętych. W Camaguey spotkałyśmy Gracielą F. Rodrigez, mówiącą, że jest dziennikarką z Havany i proszącą o przekazanie mailem informacji (z prośbą o używane ubrania) do jej znajomej z Polski, pani Anny. Prośbę po powrocie spełniłam i nawet dostałam odpowiedź zwrotną od Ani, ale to już inna historia ... 





Wieczorem oczywiście poszliśmy na deptak, oglądać lokalne występy oraz rumować. Niespodziewanie wieczór zakończył się na placu długą i niezwykłą rozmową z tamtejszymi gejami-intelektualistami, o trudnej sytuacji wykształconych kubańczyków, o sztuce, literaturze, a nawet o polskiej husarii, którą kubańczyk poznał poprzez gry komputerowe. Dzięki tej rozmowie udało się mi nieco poczuć intelektualno-artystycznego ducha tego miasta, który wcześniej uleciał, gdy okazało się, że ominie nas punkt programu obejmujący wizyty w camagujskich teatrach i baletach, gdyż wszystkie zespoły akurat są na występach wyjazdowych lub z innych powodów są zamknięte.



Niedzielę prawie całą spędziliśmy w podróży, kierując się coraz bardziej na wschód wyspy. Do dużego portowego Santiago de Cuba
dotarliśmy pod wieczór.Falujące uliczki, opadające do zatoki otocznej górami przypominały krajobraz San Francisco. Po zawirowaniach z zakwaterowaniem czasu i sił starczyło na kolację, na którą długo czekaliśmy oraz na spacer po centrum oraz części portowej miasta. Osobliwym zdarzeniem na początku wieczornego spaceru było wciągnięcie nas, oczywiście przez miejscowych, do mieszkania, w którym odbywała się impreza
urodzinowa. W środku budynku, w standardzie dużo gorszym niż u naszych Cyganów, świętowała bardzo liczna kubańska rodzina, tańcząca i rozradowana, zdająca się nie dostrzegać lub nie przejmować, że żyje w tak skrajnej nędzy, mówiąc po naszemu w slamsach.



Wczesnym rankiem wyjechaliśmy do miejsca, które objawiło się jako ucieleśnienie, zgeolokalizowanie moich dziecięcych marzeń, czyli do rajsko-indiańskiego Baracoa. Po drodze jeszcze tylko oczywiście zatrzymaliśmy się na postój przy punkcie widokowym na bazę Guamntanamo, później już prosto do królestwa Indian Taino. Baracoa jest miejscem, do którego 28 X 1492 r. przybył Krzysztof Kolumb, jeszcze zanim Kuba była Kubą i w swoim dzienniku pokładowym odnotował: „nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego”. Ja również nie, tym bardziej, że mam podstawy sądzić, iż jest to również miasto świętej Barbary – w smażalni, w której jedliśmy obiad wszystkie potrawy miały swoje odmiany z przyrostkiem „a la santa Barbara” w nazwie. W przypadku zamówionej przeze mnie langusty danie zawierało specjalność regiony oryginalny czerwony sos sporządzony na bazie mleka kokosowego.



Samo Baracoa, mała rybacka wioska, składa się trzech równoległych ulic, w ciągu dnia tłocznych i gwarnych, po wczesnym zmierzchu ucichają, a nocne życie miasta koncentruje się wokół trzeciej ulicy od strony morza, gdzie zlokalizowane są knajpy. W Baracoa zarówno miejscowi jak i napływowi, w tym Polacy wydali się mi pierwszy i ostatni raz na Kubie, wyjątkowo obleśni, ale to moje subiektywne wrażenie, bo przecież nikomu nic złego nie zrobili ani nawet nie próbowali. Wracając do przyjemniejszych wrażeń: Wioska Indian! Pokryte strzechami, prowizoryczne chatki, drewniane wiszące i huśtające mosty, wspinaczki po skałach i pod skałami, zejście do wypełnionej wodą jaskini, aby się wykąpać, jedzenie świeżego kokosa – tego mniejszego brązowego oraz picie wody kokosowej – z tego większego zielonego. Po zachodzie Słońca powrót i rejs łódeczkami w stronę rozlewiska rzeki, w całkowitych ciemnościach, które tylko czasem przerywały błyski przechodzącej w tle burzy. Wieczorem jeszcze, jak w każdym mieście, tradycyjne wyjście na deptak, jednak jedyna kapela właśnie kończyła grać i skończyło się tylko na dogorywaniu.





Wtorek, 10 tego maja, po śniadaniu ciąg dalszy odkrywania skarbów wschodniego skraju wyspy. Najpierw wizyta na plantacji kakaowców i w manufakturze czekolady, u pełnej gracji, wdzięku i dostojeństwa biednej czekoladziarki, którą jak się dopiero kilka dni później dowiedziałam zostawił mąż. Całe szczęście, że miałam wtedy przy sobie plecak wypchany niepotrzebnymi ubraniami i mogłam jej oddać. Była tak niesamowita, że jeśli jej pomogłam, jeśli będzie nosiła moje ubrania (a była mojego wzrostu i podobnej postury), będzie to dla mnie zaszczyt i przyjemność.



Kolejny punkt planu dnia okazał się dla mnie równie urzekający.
Była nim moja ulubiona z kubańskich plaż, bo najmniej ucywilizowana, przypominająca mi oglądaną w dzieciństwie reklamę batonika
Bounty, jedną z pierwszych zagranicznych reklam jaka pojawiła się w polskiej telewizji. Tam zebrałam piękne, stare muszle, liście i pestki i inne skarby karaibskiego raju i napawałam się pięknym w swej prostocie i dzikości krajobrazem z chaotycznie leżącymi pod nogami kokosami oraz łajbami rybackimi w tle. W drodze z plaży jak zwykle spotkały nas dodatkowe atrakcje.





Punkt widokowy z podobno jedyną taką na całej Kubie, palmą bliźniaczką, której z jednego pnia wyrastają dwie palmy. Następnie zwiedzanie Kanionu Ymuri, do którego wpłynęliśmy łódkami po to, by przejść kawałek pieszo i wykąpać się w wypełniającej kanion rzece. Wraz z zachodzącym Słońcem powróciliśmy, w taki sam sposób, w jaki tam przybyliśmy. Kąpiel atlantycko-słoneczna i droga powrotna z plaży w bujającym niczym hamak bagażniku – moje miejsce w busie oddałam naszemu prawie indiańskiemu przewodnikowi – uśpiła mnie tak bardzo, że po powrocie do casy zasypiałam na stojąco.



Dla odmiany i ochłonięcia po indiańskich wrażeniach kolejny dzień, czyli jedenastego maja, wypełniała całodzienna monotonna podróż, której celem i efektem było przemieszczenie się jak najdalej na zachód. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Ciego de Avila, jedyne miasto na trasie, gdzie nam – mi i mojej krakowsko-kubańskiej współlokatorce przypadł dwuosobowy pokój, z osobnym wejściem, telewizorem i wypełnioną lodówką, kubański luksus dla turystów wśród miejscowej nędzy, smrodu oraz nieustannego piania kogutów. „Atrakcją” wieczoru stało się spotkanie polskiego księdza, rezydującego już od jakiegoś czasu na wyspie, którego opowieści jedynie potwierdziły tezę, jak ciężkie jest życie jej mieszkańców. W Ciego de Avila nic ciekawego nie robiliśmy, jednak podobało mi się, ze względu na możliwość stopienia się z lokalną społecznością, na przykład w miejscowej pizzerni. Nie jest to turystyczne miasto i byliśmy w nim jednymi z niewielu napływowych. Po noclegu i śniadaniu przez pół dnia kontynuowaliśmy podróż, żeby dotrzeć do znanego kąpieliska Varadero.
W Varadero, gdyby nie fale i wyjście z morza na piaszczysty brzeg, mogłabym ulec złudzeniu, że to basen, ponieważ lazur wody jest zbyt intensywny, jak na naturalny akwen. Wedle moich upodobań – im bardziej dziko tym lepiej, kąpielisko nie przypadło mi tak do gustu jak poprzednie w Baracoa. Zaletą był brak tłumów na plaży, więc można było odetchnąć i od zbiorowisk, i od miasta. Plażowaliśmy prawie do 19tej, ale Słońce intensywnie atakowało, sprawiając wrażenie, że czas płynie wolniej i jeszcze jest daleko zmierzchu.



Miasto Varadero należy do najbardziej znanych kubańskich kurortów, więc na szczęście na nocleg pojechaliśmy do spokojniejszego i bardziej klimatycznego Matanzas. Wieczorem nie było tu niestety ulicznych występów artystycznych, ale za to turystów też nie, więc znów mogłam sobie podpatrywać miejscowych w ich naturalnym środowisku. Zabytkowa noclegownia pozwoliła przenieść się w czasie i poczuć ducha kolonialnej epoki. Następnego ranka odjechaliśmy wreszcie w kierunku słynnego, otoczonego górami Vienales.



W tej niewielkiej, sąsiadującej z majestatycznymi Mogotami miejscowości poszczęściło mi się i znowu otrzymałam kwaterę w domostwie jak rodem z najlepszych latynoskich telenoweli. Największe wrażenia czekały oczywiście poza casą. Spacer za miasto aż do podnóża Mogotów. Po drodze dodatkowe atrakcje: walki kogutów, wielkie gryzonie na drzewach, rolnik orzący pole przy pomoc dwóch wołów, jak kilkaset lat temu. Pośrodku pola stoi malutka drewniana chatka a w niej niski, stary Kubańczyk w wielkim kapeluszu. Jest to jeden z najsłynniejszych adresów Vienales, czyli manufaktura ekologicznych cygar. Cygarmistrz opowiedział nam o hodowli tytoniu i ręcznym wyrobie cygar oraz skręcał takowe na naszych oczach. Za chatką znajdowała się druga większa, która pełni funkcję dojrzewalni tytoniowych liści. Unosił się w niej przyjemny, subtelny zapach. Ruszyliśmy polami dalej, aby u podnóża jednej z gór zejść do jaskini. W niej, podobnie jak w tej w rezerwacie Indian Taino, kąpaliśmy się. Jednak ta znacznie mniej przypominała źródła spa. Żeby dotrzeć do podziemnych wód i przekonać się o tym, trzeba najpierw przejść około 200 metrów w całkowitych ciemnościach. Jaskiniowe kąpielisko jest tu płytkie i mułowate, ale ponieważ kubański przewodnik tradycyjnie pobrał od nas dodatkową opłatę, zmuszony był wysłuchać w gratisie chóralnego koncertu polskiej muzyki rozrywkowej. Gdy opuściliśmy grotę na zewnątrz również było już ciemno. Niesamowity klimat tworzyły licznie latające przy Mogotach świecące oczami ważki oraz mruczące w zaroślach cykady.





O poranku ciąg dalszy atrakcji, z których słynie okolica. O szóstej rano wyprawa na punkt widokowy, żeby obserwować wschód Słońca, a po śniadaniu większa część grupy wypożyczyła rowery i udała się na przejażdżkę. Jako osoba amotoryczna, wybrałam opcję spaceru po mieście, poprzedzonego sprawami organizacyjnymi – pakowaniem i przeniesieniem bagaży do głównej casy. Przy tych czynnościach po raz kolejny doświadczyłam, że do skutecznej komunikacji z Kubańczykami spokojnie wystarczyć może tak bardzo szczątkowa znajomość języka hiszpańskiego, jaką ja reprezentuję, i oczywiście jeszcze częsty i szczery uśmiech. I jak nie kochać tego narodu? Po obiedzie pożegnaliśmy zielone Vienales. Zanim powróciliśmy do stolicy, zwiedziliśmy jeszcze trzecią i ostatnią na naszym szlaku jaskinię. Tym razem płynęliśmy motorową łódką, podziwialiśmy ciekawe formy skalne i zachwycający widok, jaki się nam ukazał przy wypływaniu z jaskini.



Pozostał już tylko ostatni etap pobytu na Kubie, powrót do miasta kontrastów – trzy noce i trzy dni w Havanie.
Pierwszy z trzech hawańskich wieczorów zapoczątkowało wspólne mohito w uroczej artystycznej, knajpce w stylu francuskim, mieszczącej się minutkę drogi od naszej casy, na rogu Plaza del Cristo. Bardzo polubiłam to miejsce, wracałam tam następnego dnia, żeby je obfotografować i jeszcze kolejnego, żeby napić się mojego pierwszego i ostatniego na Kubie Cafe Frio. Później nastąpił obowiązkowy punkt programu, czyli Malecon, a finiszowaliśmy w lokalnej, nie dorównującej Casa de la Musica, ale za to darmowej lokalnej dyskotece.





Niedzielę rozpoczęliśmy od negocjacji w Buena Vista Social Club, które zaowocowały kupnem biletów na wieczorny występ. Następnie wybraliśmy się na wyczekiwaną od dwóch tygodni przejażdżkę zabytkowymi kabrioletami. Był to dobry sposób na spędzanie czasu w żarzącym się, zakurzonym mieście i olbrzymia, dziecięca frajda w gwiazdorskim wydaniu. Na obiad udaliśmy się do odkrytej poprzedniej nocy pizzerii, w której w końcu pizza przypominał smakiem i wyglądem nie, nie tą italijską, ale przynajmniej polską wersję tej potrawy. Dalsze oczekiwanie na wieczorny koncert, który mnie osobiście nie zachwycił wypełnił mi spacer po havańskiej starówce. I tym razem nie obyło się bez dużych wrażeń i licznych, drobnych odkryć. Oprócz tavern i kramów, natrafiliśmy na: ogród Matki Teresy z Kalkuty, ekipę filmową oraz dużą grupę statystów w strojach z pierwszej połowy poprzedniego wieku, zabytkowy wagon stojący pomiędzy kamienicami, wernisaż fotografki Clary Porset w lofciarskim wnętrzu starej kamienicy, której nie omieszkałam zwiedzić, a przede wszystkim zwiedzone przypadkowo miejsce, które wywarło na mnie ogromne wrażenie. Pracownia multiartysty Leo D Lazaro, czyli Ojo del Ciclon, którego we własnej osobie przyłapałam na tworzeniu kolejnego trójwymiarowego dzieła. Pani z tej Galerii widząc malujący się na mojej twarzy zachwyt, oprowadziła mnie po całej pracowni, otwierając kolejne ukryte pomiędzy pracami drzwi do następnych pomieszczeń. Po dawce emocji, jaka buchała z tamtego miejsca, ze sceny Buena Vista wiało w moją stronę wyzbytą artyzmu komercją i nudą. Niestety z pierwotnego składu hawańskiej wizytówki dawno już nikogo nie ma, a aktualna wersja zespołu w moim odczuciu grała do kotleta i bogatych zagranicznych emerytów, tak jakby sama nigdy nie słyszała oryginalnych kameralnych wykonań. Jest to moja subiektywna opinia, lecz niewątpliwie będąc w Havanie, warto się tam wybrać, by wyrobić sobie własne zdanie na temat kubańskiej legendy, a raczej tego co po niej pozostało.


















Wylot z Kuby przybliża się coraz bardziej, więc coraz częściej robimy coś po raz ostatni.
W poniedziałek rano pojechaliśmy za Havanę, żeby jeszcze jeden raz poplażować. Do teraz nie wiem, jak się nazywała plaża na którą wywiozły nas tego dnia taksówki, ale słyszałam, że ta była typowa kubańska - i faktycznie mimo jednego hotelu w pobliżu, ludzie w koło nas wyglądali bardziej na miejscowych niż na turystów. Plaża nie wyróżniała się niczym poza sporymi falami na morzu i lokalnymi muzykantami, chcącym, mniej lub bardziej oficjalnie, zarobić, umilając czas plażującym. Uroki tej plaży dostrzegłam, gdy poszłam na spacer brzegiem morza. Kilometr może dwa w prawą stronę od naszego legowiska plaża nabierała kameralności i dzikości.





Po tym dniu chyba nikt już nie mógł narzekać na niedobór witaminy D w organizmie. Wymoczeni, nasłonecznieni, przywieźliśmy do casy kilogramy piasku ukrytego w każdym zakamarku naszej garderoby. Ostatni street food na San Rafael, ostatnie zakupy pamiątek, po nich spacer, tym razem na lewo od Capitolu i naszej calle Muralla, tam gdzie kolonialne kamienice i całkowite rudery sąsiadują ze sobą, gdzie secesja przeplata się z kiczem. Tam mieszkańcy rzadko odwiedzani przez turystów żyją swoim kubańskim życiem, a my mogliśmy im pozaglądać do podwórek i okien, śledzić spieszące na lekcje tańca młode tancerki w czarnych sukniach i z czerwonymi kwiatami we włosach. I nagle po paru minutach już jesteśmy przy blokowisku, za którym kończy się miasto, a może i świat, a przecież to zaledwie pięć minut od centrum. W drodze powrotnej do casy zaczepił
nas, oczywiście sympatyczny, Kubańczyk. Bardzo ucieszył się, kiedy powiedzieliśmy, że przejechaliśmy dookoła wyspy i byliśmy w Baracoa, ponieważ on jest z Guantanamo i na dowód tego zaczął wyciągać swoje dokumenty i nam pokazywać adres. Później bardzo usilnie chciał nas zabrać w jakieś miejsce, żeby nam tam coś pokazać, ale z ulgą i zgodnie z prawdą, odpowiedzieliśmy, że śpieszymy się do casy.











Wieczorem ostatnie wyjście na Malecon i ostatnie litry rumu.





We wtorek, dzień odjazdu, żar Słońca rozpływa się w powietrzu i roztapiał nas. Przypadło mi być w drugiej grupie opuszczającej Kubę, mającej wyjechać na lotnisko o 13tej. Pomimo nieznośnego upału poszłam jeszcze z koleżanką i kolegą na ostatni spacer po starówce. Zabytkowa drogeria Drogueria Johnson, secesyjna pizzeria La Caribeńa, i inne urokliwe miejsca pokazały mi, iż chodząc kilkakrotnie tymi samymi uliczkami, wciąż odkrywam w nich coś nowego, co wcześniej umknęło memu wzrokowi lub uwadze i mojemu zachwytowi.











O trzynastej ostatni raz wsiedliśmy do kubańskich taksówek i odjechaliśmy na lotnisko. W samochodzie po raz ostatni, ale dwukrotnie zatańczyłyśmy do kubańskiego hitu lata „Hasta Que Se Seque el Malecon” i ... Adios lub Hasta la vista ;)







Road Trip dookoła po Kubie polecam wszystkim, którzy tak jak ja, w dzieciństwie marzyli by być Tomkiem Wilmowskim, albo przynajmniej jego Sally.
Poznając bogactwo różnorodnej kultury kubańskiej, łączącej w sobie między innymi wpływy afrykańskie, latynoskie i indiańskie tworząc nową wyjątkową jakość, odnalazłam to, czym już jako siedmiolatka ekscytowałam się czytając serię książek Alfreda Szklarskiego.
Pozostali niech zastanowią się czy nie lepiej na wakacje marzeń polecieć na Dominikanę, Ibizę albo do Tunezji, bo na wyjazd na Kubę z biurem podróży i siedzenie dwa tygodnie w jednymi miejscu, moim zdaniem szkoda pieniędzy. Jak przystało na Karaiby nie jest to tania wyspa, ale po pierwsze warta swojej ceny. Po drugie biorąc pod uwagę chociażby tak podstawowe i prozaiczne koszty jak ceny noclegów i transportu wycieczki objazdowej dookoła całej Kuby, myślę, że taniej (pomijając kwestie biletów lotniczych) być nie mogło i nie powinno. Niektórym przydałoby się również porzucić oczekiwania i wyobrażenia o egzotycznych wakacjach na Karaibach, które bywają utożsamiane z dostatkiem, wygodą i komfortem, bo to co dla nas byle jakie i zwyczajne, dla Kubańczyków często jest niewyobrażalnym, wymarzonym luksusem. W przeciwieństwie do przeciętnego Kubańczyka, dla bardzo biednego Polka długopis czy mydło jest czymś osiągalnym. Nie jest przesadą stwierdzenie, iż na Kubie papier toaletowy jest dobrem narodowym i ekstrawagancją przeznaczoną dla turystów. Kubańczycy zdają sobie sprawę, że jeśli kogoś stać na przylot do nich, to stać też i na pobyt. Turystyka jest wiodącym źródłem utrzymania, bo wszelkie dziedziny zarobkowania, jak rolnictwo czy przemysł są znacjonalizowane i występują w formie szczątkowej. Kiedy jadaliśmy obiady w formie street foodów, Kubańczycy przyglądali się pożerając wzrokiem nasze pizze (dla nas bardzo podrzędnego smaku i jakości). Po otrzymaniu kawałka, pałaszowali go w ułamku sekundy, w przeciwieństwie do osób żebrzących w Polsce, które często niestety proszą o pieniądze na coś do jedzenia, a gdy chce się im kupić posiłek wściekają się, bo chcą wyłącznie gotówkę albo zgadzają się, aby po chwili wyrzucić ofiarowane jedzenie. Dlatego pomimo bardzo ograniczonych, wręcz debetowych zasobów finansowych nie zamykałam przed wyspiarzami portfela i nawet potrafiłam zrozumieć czemu za wszystko pobierają opłaty, a jedzenie, pamiątki i inne dobra są tak drogie. Największa mańana pod Słońcem ceni się wysoko, ale to od płacącego zależy czy będzie tej ceny warta.





Z Kuby każdy przywozi ogrom wrażeń, wspomnień i przygód. Podróż na tę niezwykłą wyspę może też być momentem zwrotnym, doświadczeniem, które pozostawiając coś w podróżniku, zmienia go. Jednak nie spotyka to każdego, chyba zależy od interpretacji, od sposobu patrzenia na otaczającą rzeczywistość, od sposobu przyjmowania jej taką, jaka jest. Życzę wszystkim lecącym do Havany, aby przywieźli z wyspy Fidela i Che więcej unikalnych przeżyć niż materialnych pamiątek.